Przy zwariowanym tempie współczesnego świata oraz dużej aktywności rynku wydawniczego łatwo jest wpaść w pułapkę kompulsywnego kupowania książek do przeczytania kiedyś. Jednocześnie przechowuje się już wszystkie przeczytane oraz te, do których jeszcze nie udało się zajrzeć. Regały się zapełniają, stosy na stoliku rosną, a szans na przebicie się przez te zapasy raczej nie przybywa. Narasta frustracja – kiedy wreszcie znajdę czas na czytanie?
Anna Mularczyk-Mejer, Minimalizm po polsku
Jeszcze do niedawna byłam kompulsywną zbieraczką książek, gromadziły się one wokół mnie niepostrzeżenie, nie tylko te kupowane, ale i otrzymywane z przeróżnych okazji. Owo otrzymywanie było, nie ukrywam, jedną z najprzyjemniejszych zalet „robienia w książkach” i korzystałam z niego chętnie, zbierając książki do przeczytania na teraz i na później. Obrastałam więc książkami, jednosezonowymi hitami, Pisanie doktoratu również wiązało się z obrastaniem książkami, oprócz tych absolutnie niezbędnych, wartych przeczytania, jak grzyby po deszczu przybywały również te mniej i bardziej kontekstowe, mniej już istotne, nie zawsze przeczytane. Moja domowa biblioteka rosła w oczach, do jednego regału dokupiliśmy drugi, po drugim trzeci – mniejszy, co i tak nigdy nie wyeliminowało piętrzących się stosów i stosików. Książek przeczytanych, nieprzeczytanych, tych na później i tych na nigdy.
W pewnym momencie, który zbiegł się w czasie z urodzeniem dziecka i potrzebą stworzenia dla niego życiowej przestrzeni, zaczęłam dostrzegać, że nie tędy droga. Gros książek zostało wówczas wyeksportowanych do moich rodziców, zasiedlają teraz ich półki i przestrzeń. W ten sposób udało mi się zlikwidować jeden książkowy regał. Wciąż jednak obydwa regały, przestrzenie w szafach, stosy i stosiki piętrzące się w różnych miejscach przypominały, że jest to dom, w którym się czyta lub też czytać planuje w ilościach przekraczających średnią statystyczną.
Przeczucie, że można mieć książek za dużo i że ja jestem właśnie takim przypadkiem, kiełkowało we mnie więc od dawna, zanim na poważniej zainteresowałam się minimalizmem. Wciąż jednak gryzło się z marzeniem o domu, w którym się czyta i w którym się książki gromadzi, szanuje, przeznacza im przestrzeń w głowach i przestrzeń na półkach. W moim marzeniu o bibliotece pojawiła się jednak rysa, która nie dawała mi spokoju, oto kompulsywnie gromadzony latami księgozbiór rozrósł się i przestał wchodzić w dialog z moimi aktualnymi potrzebami czytelniczymi.
Jednocześnie coraz częściej przed kupnem książki powstrzymywała mnie myśl, że nie będę miała jej gdzie postawić. (Ta sama myśl nie pojawia się w obliczu pięknych książek dla dzieci, tak, bywam niereformowalna, ale to już historia na inną opowieść). Aż zrozumiałam, nie tędy droga. Lubię czytać i prawdopodobnie książki zawsze będą częścią mojego życia. Wciąż lubię je otrzymywać, zwłaszcza od ludzi, którzy wiedzą jak mnie obdarować (Mario, Nowy Jork, rewelacyjny!). Ale z dnia na dzień nie dopasuję mojej malutkiej życiowej przestrzeni do potrzeb ogromnego księgozbioru. Innymi słowy, niewiele wskazuje na to, bym w tym życiu miała szansę na wannę z biblioteką i coraz mniej wskazuje, że naprawdę chciałabym ją mieć. Z mojego rachunku sumienia wynikało, że nie tylko nie przeczytam wszystkich książek, które kiedyś, nierzadko impulsywnie, kupowałam i przynosiłam, ale i nie potrzebuję wszystkich tych, które już przeczytałam. Że moim głównym celem jest biblioteka, która nadąża za moimi potrzebami i otaczanie się książkami szczególnie mi bliskimi, książkami w czytaniu. Nie ilością, a jakością. Nie muszę mieć na półce wszystkich zgromadzonych przez lata książek, bo nie do wszystkich muszę wracać.
To odkrycie było dla mnie olśnieniem. Zaczęłam ćwiczyć się w rozstawaniu z książkami. Wyniosłam blisko osiemdziesiąt książek do wydziałowej biblioteki. Kupowałam je sama w ramach grantu, także za granicą, i przyznam – były tam naprawdę unikatowe perełki. Potem nadszedł czas na zadanie trudniejsze: posprzątanie pozostałych regałów i uprzątnięcie piętrzących się stosików. Wykonałam je częściowo: pozostał mi jeden regał moich najulubieńszych i najbardziej mnie interesujących obecnie książek. Czuję się fantastycznie, patrząc na efekty mojej pracy. Pozostał mi tylko wielki smutny karton książek do przemyślenia: część z nich do przechowania na później, część do oddania lub przekazania, niech wędrują, uszczęśliwiając kogoś innego. Będę selekcjonowała je niebawem, na razie kręgosłup odmówił posłuszeństwa. Bo, cóż, jakby nie patrzeć książki to też przedmioty, w które można obrosnąć. W nadmiarze – bardzo ciężkie, zajmujące naprawdę dużo przestrzeni i kompletnie nieminimalistyczne.
Ps. Dobrych parę lat temu podczas mojej ostatniej przeprowadzki brat mojego jeszcze-wówczas-nie-męża, wnosząc liczne kartony książek na 3 piętro, powtarzał mi: „Marta, e-booki!”. Nowymi technologiami zachwycam się umiarkowanie, ale po latach przyznaję mu rację. W przypadku nałogowego mola o skromnej przestrzeni życiowej czytnik, który nabyliśmy jakiś czas temu, to jedna z lepszych naszych inwestycji. Nie przekonują mnie utyskiwania o zapachu papieru i kryzysie książki papierowej, nie przekonują mnie również tezy jakoby czytniki były nieminimalistyczne wyrażone ostatnio na świetnym skądinąd blogu realny minimalizm i w dyskusji pod postem Mo. Myślę dokładnie odwrotnie, bo widzę jak czytnik oszczędza przestrzeń wokół mnie.
Wannę z biblioteką znalazłam tu. Cóż, jest prawie jak wanna z kolumnadą…
Ja mam podobnie, tylko z materiałami i włóczkami – mam już tego tyle, że nieraz przechodzi mi przez głowę myśl „ale zaraz zaraz – dziewczyno! Przecież w życiu tego co masz nie przerobisz na cokolwiek, więc po co ci jeszcze następne i gdzie to wszystko schowasz??” to mnie czasem powstrzymuje od zakupu kolejnego przepięknie cudnego choćby fragmencika nowej szmatki, ale nie zawsze…
I wiem jak trudno jest okroić swą kolekcję rzeczy ci najważniejszych, więc podziwiam, że udaje Ci się ją ograniczyć do najnajnajważniejszych ☺
Myślę, że tak to jest zwykle ze zbiorem wynikającym z autentycznej pasji, nierzadko związanym z profesją. On się po prostu rozrasta. Ja mam obiektywne powody, by zabrać się za zmniejszanie mojej biblioteki (mała życiowa przestrzeń, dziecko w drodze), ale chyba nawet nie przypuszczałam, że będzie to tak oczyszczające i satysfakcjonujące. Bo satysfakcja z tego, że na moim regale jest to co jest dla mnie ważne i jest mi potrzebne – absolutnie bezcenna 🙂 Polecam 🙂
Ja nawet nie mam problemu z decyzją o oddaniu książek. Wiem, że są książki „na zawsze” i takie na chwilę (oczywiście te ostatnie można wypożyczyć w bibliotece – jeśli są – albo kupić e-booka).
Problem – GDZIE i KOMU je oddać. Bibliotece? Ostatnio się zezłościłem, jak parę książek z Krytyki Politycznej, które oddałem do lokalnej zabrzańskiej biblioteki, wprowadzano do katalogu PÓŁ ROKU. Zresztą nie wiem, czy ktoś w ogóle publicystykę tam czyta. Z kolei kilka reportaży i wywiadów z Czarnego, które też mam do wydania, lokalne biblioteki mają. Próbowałem wystawiać na Allegro i innych bookcrossingach za koszty przesyłki – zero zainteresowania…
Z płytami jest jeszcze gorzej, bo kto może chcieć stare wydania płyt z niszową muzyką na schyłkowym nośniku? Do biblioteki nie oddam (nie wiem nawet, czy gdzieś w okolicy są jakieś wypożyczalnie płyt), a wyrzucić jednak trochę głupio… więc stoją i się kurzą :).
A to jest problem, to fakt. Poza kilkoma wybranymi, które wiem komu oddać i wiem, że uszczęśliwią obdarowywanego, waham się, co zrobić z resztą. Oddawałam już książki do osiedlowej biblioteki, to było najwygodniejsze, ale też nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jakoś tak bez entuzjazmu książki zostały przyjęte. Nie śledziłam jednak ich losów. Przemyśliwuję temat i dam znać, bo mam parę pomysłów, ale muszę poszperać jeszcze.
Aha, uważałbym z tym minimalizmem czytnika. Odkąd go mam, kupuję DUŻO więcej książek niż wcześniej.
O tak, tu też łatwo o skrajność. Uruchomiłam w sobie nawyk, że kupuję ebooka jak zamierzam od razu przeczytać, żadne tam promocje, żadne tam kupowanie na później. Działa. No przynajmniej na razie. Mam tam księgozbiór nieduży, z którego korzystam na bieżąco. Po czasie zdarza się, że żałuję nieskorzystania z promocji, ale jestem nieugięta. Za długa lista książek do przeczytania w jakiejkolwiek by nie były formie też może stanowić niemałe obciążenie. Sama się sobie dziwię, że to ostatnie zdanie wyszło spod mojej klawiatury…
To bardzo ciekawy temat, wywołujący przeważnie sporo emocji, przynajmniej u nieuleczalnych moli książkowych. Sama przeszłam drogę od ponad 1600 książek na samym początku (wiem, szaleństwo, ale z ciekawości policzyłam!) do około 400 obecnie. I co ciekawe, im mniej książek stało na półkach, tym więcej czytałam, nadrabiając nieruszone lektury z własnego regału oraz wyprawiając się do miejscowej biblioteki tak często, że bibliotekarki zaczęły kojarzyć, co lubię. 🙂 Zbiór zamierzam poddawać dalszej trzebieży. Dla mnie największy problem to znaleźć dla książek dobre miejsce, co nie jest łatwe w przypadku starodruków albo książek wysoce specjalistycznych (nasza gminna biblioteka niestety odpada).
Otóż to, Tofalario. Też widzę w sobie zmiany, włącznie z częstszymi wizytami w bibliotece i dostrzeżeniem kilku naprawdę ciekawych pozycji na półce, na które jakoś nigdy nie miałam czasu. To jest dopiero radość, lepsza niż zakup nowej książki 😉 Mam pomysł na swój specjalistyczny księgozbiór, ale na razie pakuję go w karton i niosę do piwnicy – niech odstoi swoje, żebym była pewna, że naprawdę nie będę go potrzebować. Przypuszczam, że nie i wtedy oddam go zaprzyjaźnionej fundacji z ogromną specjalistyczną biblioteką, nawet jeśli coś się zdubluje, będzie w dobrych rękach. Dla takich książek może biblioteki uniwersyteckie? Lub właśnie wyspecjalizowane fundacje?
Ja do niedawna miałem nawyk, że jak znalazłem interesującą mnie książkę (przeważnie po angielsku) to dodawałem do WishListy na Amazonie. Ale po przeczytaniu felietonów Richarda Stallmana (https://stallman.org/amazon.html i https://stallman.org/ebooks.pdf) zrezygnowałem zarówno z zakupów na Amazonie jak i z e-booków.
Teraz albo czytam z własnych zapasów (ok. 300 książek i podobna ilość e-booków, a zakupy też robionych kompulsywnie) albo dodaje tytuł do listy do przeczytania i wypożyczam. A jak nie ma do wypożyczenia, to po prostu rezygnuję. I tak zgromadziłem dość książek do czytania na parę lat przy moim tempie 🙂
Z oddaniem/pozbyciem się książek też mam podobny problem, chciałbym zejść do 100 albo mniejszej ilości, choć nie wiem czy to się uda. Wiekszość księgozbioru to pozycje specjalistyczne i w dodatku anglojęzyczne, czyli praktyczne niesprzedawalne :(. Znalazłem co prawda antywariat na olx.pl z Warszawy który deklaruje się że przyjmuje wszystko i z dowolnego miejsca w kraju, jestem właśnie na etapie robienia listy i selekcji. Zobaczymy co z tego wyjdzie.
Problemem podstawowym jest jak mi się wydaje reklama. Tak, nawet ta podprogowa w postaci niekomercyjnej recenzji na blogu. Dużo czytamy i szukamy o naszych pasjach w internecie więc siłą rzeczy trafiamy na polecenia wielu książek. Bogata oferta wydawnicza też temu sprzyja, praktycznie nie ma siły żeby podążać za rynkiem nawet w wąskiej niszy, tyle się tego wydaje. A to wszystko sprzyja kompulsywnym zakupom, zarówno papierowych pozycji jak i e-booków.
Robię w książkach, pracuję w branży wydawniczej, zgadzam się z ostatnim akapitem, ale tylko częściowo. Przyczyn jest więcej niż reklama. Książki są jednak towarem snobistycznym, co poza bestsellerami wyraźnie widać w wynikach sprzedaży. Czytam właśnie „cudownie odnaleziony” na mojej półce „Wrzask w przestrzeni” Piotra Szarzyńskiego i pada tam potwierdzona statystyką teza, że Polacy nie mają książek w domu. Z drugiej strony – książki były najbardziej pożądanym prezentem gwiazdkowym http://www.biznes.newseria.pl/news/pod_choinke_polacy_wola,p377119713
Czyli statystycznie ich nie mamy, a jednak pożądamy. Dziwne, prawda?
Ja czytam od zawsze ponad normę, jestem z domu, w którym były książki i w którym się o nich rozmawiało i rozmawia, w moim otoczeniu czyta się ponadprzeciętnie i ma się książki w ponadprzeciętnych ilościach, niejednokrotnie, zwłaszcza w akademickim światku, odczuwałam presję, by czytać i czytać, nieustannie nadążać za ważnymi nowościami. I co więcej, nie tylko o zewnętrzną presję chodzi, czuję satysfakcję z czytania powiązaną z posiadaniem książek. Powiedzieć STOP w tych warunkach jest trudno, bardzo trudno, ale kompulsywne gromadzenie, które poniekąd wynika z wszystkich tych czynników to droga donikąd. Która nie tylko wiąże się dla posiadacza księgozbioru z wyzwaniem ponad miarę (bo nie da się najczęściej już przeczytać tego wszystkiego, co się zgromadziło), ale i nakłada odpowiedzialność za przedmioty, które się ma w nadmiarze. Jak się okazuje nawet w tej dyskusji tutaj – wszyscy mamy problem z tym, co z książkami, których już nie chcemy, począć. To być może będzie stoper na przyszłość, ja mam w swoim przypadku taką właśnie nadzieję.
A na marginesie. W Polsce Łukasz Kotkowski zupełnie niedawno rozpętał dyskusję o Empiku, odsłaniając szokujące kulisy pracy w molochu. http://aspirujacypisarz.pl/2015/02/03/cala-prawda-o-empiku/ Tzn. mnie nie zszokował, tak to sobie mniej więcej wyobrażałam. To są oblicza rynku książki wstydliwie zamiatane pod dywan. Jak z Amazonem. Nie licują z wyobrażeniem o książkach, ale wobec zalewu na rynku wydawniczym i pogoni za masowym czytelnikiem dla potentatów na rynku książki, to towar, który „trzeba upchnąć” jak każdy inny.
Zgadzam się i ogólnie mam wrażenie, że dostępność wynika z obniżenia poprzeczki przez wydawców (nie wszystkich). Dochodzi do tego spadek kosztów i łatwość dodruku, co powoduje „zalewanie” rynku kolejnymi pozycjami w nadziei na ustrzelenie bestsellera który pociągnie wydawnictwo. Co wymusza ogromną rotację w księgarniach, znalezienie niszowej książki pół roku, rok po wydaniu jest praktycznie niemożliwe. Tak długo to istnieją tylko bestsellery na półkach.
A polityka Amazonu/Empiku/Matrasa to osobny temat. Jednak tak jak w przypadku Biedronki/Lidla rynek czyli ludzie decydują jak jest. Zawsze twierdziłem, że wydawanie pieniędzy to głosowanie. Głosowanie za konkretną firmą, jej polityką, zasadami itd. Niestety bardzo niewielki odsetek ludzi zwraca na to uwagę. Liczy się tylko jak najwięcej za jak najmniej.
W zasadzie chyba publikacja niskonakładowej książki jest nierentowna, stąd desperackie poszukiwanie bestsellera i zalewaniu rynku ogromem publikacji w nadziei, że coś „chwyci”. Tak to widzę. Ale, to fakt, od nadmiaru boli głowa, nie radzą sobie z tym księgarnie, nie radzą czytelnicy. A mole książkowe popadają w kompulsywne gromadzenie książek na później i kończy się to jak na wyżej załączonym obrazku…
Natomiast wielkim monopolistom konsumencki bojkot by się przydał, pełna zgoda. Zważywszy że są obecni w galeriach handlowych, gdzie wiele osób spędza weekendy i tam oprócz tych wszystkich garnków trafia na promocję typu 3 w cenie 2, to ten bojkot chyba im jednak nie grozi. Tu się niestety zgadzamy. To szalenie ciekawe tematy okołoksiążkowe i okołorynkowe, myślę, że jeszcze tu je jakoś ugryzę nie raz nie dwa.