Wywiad z Kasią Wągrowską do magazynu „Dzieci”
Najpierw były giveboxy, czyli szafy, w których można pozostawić niepotrzebne rzeczy i wziąć pozostawione przez innych. Potem poznańska Po-Dzielnia, czyli freeshop, którą współtworzysz, otrzymała niedawno tytuł Inicjatora 2018 roku w kategorii: Środowisko. Czy możesz opowiedzieć trochę o idei współdzielenia, w którą jesteś zaangażowana? Czy ona niesie się poza Poznań, w Polskę?
W tej chwili jest w Poznaniu pięć giveboxów, czyli punktów, w których można zostawić niepotrzebne rzeczy i wziąć te, które się nam podobają. Gdy zapytałam osoby obserwujące mój Instagram, czy giveboxy są znane, reakcja była ogromna – otrzymałam wiele zdjęć z różnych miast. Tworząc giveboxy, chodziło nam o przestrzeń, która będzie miała szersze zastosowanie niż bookcrossing, o miejsce, gdzie można zostawić nie tylko książki, ale także ubrania, zabawki i inne niepotrzebne przedmioty.
Po-Dzielnia to z kolei pierwszy w Polsce freeshop działający od jesieni ubiegłego roku, gdzie
można zostawić i wziąć rzeczy. Wiem, że zainteresowanie ideą jest coraz szersze, tworzą się podobne miejsca w Kielcach i Warszawie. Po-Dzielnię nazywamy centrum ekonomii współdzielenia, bo poza wymianą rzeczy podczas dyżurów pełnionych przez wolontariuszy można też na wiele innych sposobów czerpać z tego miejsca, posłuchać wykładów o szeroko pojętej ekologii, zero waste, kapitalizmie. Zatem organizowane są tam spotkania skierowane do różnych odbiorców: od prelekcji o przyszłości planety po rodzinne warsztaty z dziećmi. Można tu porozmawiać o postwzroście, nauczyć się, jak naprawiać rzeczy, zamiast je wyrzucać. Tworzy się tam biżuterię upcyclingową lub lalki szmacianki. Sama niedawno wykonywałam z synkiem opaskę na głowę z resztek materiałów i była to świetna zabawa.
Czyli Po-dzielnia i giveboxy są także adresowane dla rodzin z dziećmi?
Tak, zdecydowanie. Ubranka dziecięce dobrze rotują w Po-Dzielni i giveboxach. Najczęściej dzieci nie zdążą ich zniszczyć, bo rosną, rodzice wciąż ich potrzebują w większych rozmiarach. Można też przynosić zabawki czy książki dla dzieci. Zresztą często się zdarza, że dzieci z okolicznych kamienic wpadają do nas i zabierają zabawki. Namawiamy je wtedy, by przynosiły własne, by w praktyce uczyły się ekonomii współdzielenia.
Dzieci w ogóle bardzo łatwo wciągają się w tę ideę, rozumieją jej sens. Mam taką obserwację, że czasem to dorosłym trudniej rozstać się z przedmiotami, na które wydali pieniądze, niż dzieciom. Gdy parę lat temu organizowałam wymienianki dziecięce na moim osiedlu, mimo że rozwieszałam plakaty i robiłam szeroką akcję informacyjną, nie przyszło na nie zbyt wiele osób. Gdy potem rozmawiałam ze znajomymi dziećmi, słyszałam, że chciały przyjść, ale napotykały na opór rodziców. Może nie był to jeszcze właściwy moment, ale myślę, że warto pozwolić sobie odkryć, jak dzielenie się rzeczami zmienia człowieka, jak wyzwala w nas inne potrzeby niż chodzenie na zakupy. W gruncie rzeczy o to w tym chodzi – o przeformułowanie istoty posiadania, by przedmioty faktycznie nam do czegoś służyły, aby zakupy nie zabijały wolnego czasu i nie zagłuszały naszych potrzeb. Żebyśmy nie robili ich, by poprawić sobie humor.
Jak ta przygoda zaczęła się u Ciebie?
Właściwie zaczęło się od minimalizmu. U wielu osób zmiana wiąże się z jakimś przełomowym momentem. U mnie było podobnie – przeprowadzałam się i zdałam sobie sprawę, że ze starego mieszkania do nowego trzeba przenieść ogrom kartonów, walizek, rzeczy, ubrań czy książek. Wtedy przedmioty nas po prostu przytłaczają i nagle zdajemy sobie sprawę, że większości z nich nie używamy.
Byłam wtedy pod koniec pierwszej ciąży, z ogromnym już brzuchem przygotowywałam się do przeprowadzki. Miałam mnóstwo kartonów i walizek z ubraniami. Rozmawialiśmy z mężem, czy coś wyrzucić, czy zostawić. Ostatecznie ciężko nam było zdecydować się na pozbycie się czegokolwiek, więc w pośpiechu pakowaliśmy wszystko i przewoziliśmy do nowego mieszkania. Gorzej było potem z rozpakowywaniem. Będąc w zaawansowanej ciąży ciężko mi było to wszystko rozpakować, więc zaangażowałam do pracy mamę, teściową i męża, a potem było mi trudno patrzeć, leżąc wygodnie na kanapie, jak oni walczą z moimi ubraniami, których i tak na siebie nie założę przez najbliższy czas. Dopadły mnie wtedy wyrzuty sumienia, nie wiedziałam, po co mi właściwie tyle tych rzeczy: jakieś ubrania z liceum, książki, których nie czytałam od 10 lat i nie wiadomo, po co je mam, pamiątki z podróży, które kurzyły się i nie były już ładne. To był moment, gdy po raz pierwszy pomyślałam, że czas to zmienić.
Urodzenie pierwszego dziecka skłoniło mnie też do refleksji nad przygotowywaniem wyprawki. Rozważałam, co dziecko potrzebuje, jakiej jakości i w jakiej liczbie. Kiedy znalazłam się w sklepie z zabawkami, uświadomiłam sobie, że to są rzeczy, które potencjalnie moje maleństwo może otrzymać, że to mogą być prezenty, które będą wybierane przez naszych najbliższych. Złapałam się za głowę i stwierdziłam, że nie chcę żyć w ten sposób, potem zaczęłam rewolucję.
Skąd wzięło się w Twoim życiu zero waste?
Zero waste jest naturalną konsekwencją etapu minimalizmu. Gdy pozbywałam się rzeczy, częściowo udawało mi się je komuś przekazać, co jest zgodne z duchem zero waste, a częściowo je wyrzucałam. Czułam, że wystawianie rzeczy na śmietnik to niekoniecznie dobre rozwiązanie. Gdy przez lata nagromadziło się ich tak dużo, że możemy zaklasyfikować je tylko jako śmieci, pojawia się refleksja i pytanie, dokąd zmierzamy, czemu to służy. Przeniosłam swój punkt ciężkości z przedmiotów, których miałam za dużo, na świadomość, czego tak naprawdę pozbywam się na co dzień w kuchni, łazience itd. Mniej więcej w 2016 roku zaczęłam prowadzić eksperyment, czy da się żyć bezodpadowo w moich warunkach czteroosobowej rodziny. Obserwacje zaczęłam opisywać na moim blogu – Ograniczamsie.com. W 2017 roku ukazała się moja książka Życie zero waste, w której zebrałam swoje doświadczenia związane z dążeniem do życia bez odpadów i porozmawiałam z ludźmi, którzy podążają tą drogą od pewnego czasu.
Czy wprowadziłaś jakiś system dla rodziny i jak przyjęły go Twoje dzieci?
Zauważyłam, że zużywamy dużo plastikowych opakowań, wprowadziłam nawyk kupowania do własnych pojemników: do słoików, do worków bawełnianych. A z odpadami resztkowymi poradziliśmy sobie w ten sposób, że postawiliśmy na balkonie kompostownik. Dzieci zaangażowane były na tym etapie w sposób różnoraki. Najpierw przysłuchiwały się dyskusjom, gdzie warto kupować bezodpadowo. Przyznam, że na początku nie zabierałam dzieci na takie zakupy, bo kończyło się to katastrofą, ja nie byłam jeszcze zbyt dobrze zorganizowana w pakowanie do własnych worków, ważenie i tarowanie w punktach samoobsługowych, więc dzieci mnie rozpraszały. Ale w momencie gdy weszło mi to w nawyk, zaczęłam zabierać je na zakupy.
Dzieci stały się też wielkimi fanami naszego kompostownika. Uwielbiają wynosić odpadki resztkowe do kompostownika. Obserwują dżdżownice, które żyją w kompostowniku, i potrafią opowiedzieć, co one robią, że ciężko pracują, trzeba o nie dbać, że to są nasze zwierzątka, że one przetwarzają nasze resztki w wartościową glebę – zdobywają bardzo pożyteczną wiedzę na temat tego, co robimy w domu.
Co byś poradziła rodzinom, które chcą wkroczyć na ścieżkę zero waste?
Moje doświadczenie jest takie, że zawsze zaczyna się od kuchni, od zwykłych codziennych wyborów zakupowych: czy kupujemy produkty zapakowane w plastik, czy stosujemy inne, alternatywnie sposoby.
Gdy mi się zdarzy kupić mleko w plastikowej butelce, bo nie mogłam pojechać po inne, dzieci zwracają na to uwagę z dezaprobatą. Oczywiście nie działa to w dwie strony, gdy same chcą lody opakowane w folię, wtedy liczy się najbardziej ich zachcianka. Jasne, że są sytuacje, w których ulegamy. Skuteczna jest rozmowa z dziećmi o ich zachciankach i potrzebach. Zastanawiamy się, co za nimi stoi, czy można je jakoś inaczej zaspokoić.
Jak z Twojej perspektywy wygląda kwestia dziecięcych pokus? Jak sobie z nimi radzisz?
Małe dziecko nie ma specjalnie pokus, dopóki my nie wtłoczymy w nie naszych wzorców. Jeśli nie pokażemy im reklam, nie będziemy ich komentować i omawiać, to do pewnego momentu dziecko nie będzie miało takich potrzeb.
Gdy zaczyna się przedszkole i dziecko częściej spotyka się z rówieśnikami, szybko wyłapuje popkulturowe trendy. Możemy nie zabierać dziecka na filmy promowane ogromnym nakładem finansowym, ale dziecko i tak dowie się o ofercie od kolegów czy koleżanek i zainteresuje się gadżetami z filmu. Zauważyłam, że izolowanie dzieci od popkultury nie jest dobre, rozmowa i negocjowanie jest lepszą strategią. Uważam, że nawet małe dzieci należy traktować jak osoby odpowiedzialne za to, co mają lub co chcą mieć, i skłaniać do myślenia, czy konkretny zakup jest potrzebą, czy może zachcianką.
Potrzebne są rozmowy, ale też warto zdawać sobie sprawę, że zachcianki i pokusy dotyczą także nas, rodziców. To tak naprawdę dotyczy kwestii, czego chcemy dla dzieci i co jesteśmy gotowi im kupić. Staram się kupować im jak najmniej nowych ubrań, choć oczywiście zdarzają się sytuacje, w których to robię, np. rodzinne imprezy czy zakończenie przedszkola. Szczerze powiedziawszy, nie jest trudno ulec tej pokusie, by kupić coś nowego, bo wszystko jest bardzo ładne, ale zarazem bardzo drogie. Dlatego myślę, że fajnie jest poszperać w giveboxie czy Po-Dzielni.
Czy to możliwe, by dziecko miało wyłącznie zabawki w duchu zero waste?
To dość trudny temat. Jeśli chciałoby się być jak najbardziej ekologicznym rodzicem, najlepiej zainwestować w zabawki, które się nigdy nie zniszczą albo są wykonane z naturalnych tworzyw. Oczywiście przychodzi nam na myśl komplet drewnianych klocków lub drewniane samochodziki. Mamy je, ale to nie są ulubione zabawki dzieci. Wybierają klocki lego, które są atrakcyjne przez wiele lat. Nadal mam zestaw, którym bawiłam się jako dziecko. Z tych klocków można wciąż korzystać, nadawać im drugie życie.
Staramy się mądrze wybierać, np. lalki szmacianki zamiast plastikowych lalek.
W ograniczaniu stanu posiadania wspiera nas też biblioteka. Korzystam z dziećmi bardzo chętnie, wypożyczając po kilka książek w miesiącu, gdy się znudzą, zwracamy je z powrotem. Dzięki bibliotece możemy ograniczyć liczbę posiadanych książek.
Co myślisz o różnych upcyclingowych zabawach z dziećmi?
Upcycling i nadawanie drugiego życia przedmiotom to jest świetny pomysł. Bardzo mnie cieszy, gdy dzieciaki same z siebie robią zabawki z wytłaczanek po jajkach, kartonów czy plastikowych butelek. Teraz nie ma już u nas plastikowych butelek, ale widzę, że dzieci często w przedszkolu się tak bawią. Jednak to jest ciekawe rozwiązanie do momentu, gdy trzeba te zabawki potem wyrzucić. Twórczość wykonana z kartonu jest jeszcze łatwa do przetworzenia, ale jeśli mamy dużo elementów z różnorakich tworzyw, osoby, które zajmują się później rozdzielaniem odpadów, będą miały z tym problem. Stąd mam ambiwalentne odczucia na temat upcyklingu. Uważam, że najpierw warto dzieci uczyć ograniczania śmieci, a potem dopiero kreatywnego ich przetwarzania.
Jak zadbać o wakacje z dzieckiem w nurcie zero waste?
Myślę, że jest duże pole do popisu. Rodzinne wycieczki mogą służyć rozmowom o śmieciach i zanieczyszczaniu środowiska. Mój 6,5-letni syn jest bardzo wyczulony na dobro zwierząt. Dokądkolwiek nie pojedziemy, zawsze zbiera śmieci, niezależnie od tego, czy mamy je do czego zabrać, czy nie. Gdy jesteśmy na wakacyjnych wyprawach, przejmuje się, bo już rozumie ten związek przyczynowo-skutkowy, że od bezmyślnej decyzji człowieka pozostawiającego śmieci do degradacji środowiska i dławienia się plastikiem przez zwierzęta jest tak naprawdę krótka droga.
Druga sprawa to zabawki, pamiątki, które dziecko chciałoby przywieźć z wakacji. Gdy pozwalamy mu dysponować pieniędzmi, istnieje ryzyko, że dziecko wyda na coś kompletnie bezużytecznego, np. żelowe kulki, które rozwalają się po jednym dniu, lub plastelina, która nie jest do użytku, bo coś się do niej przyczepia. Warto o tym dziecku mówić, ale też pozwolić mu doświadczać i uczyć się na własnych błędach. Ważne, by pozwolić mu coś mieć, pobawić się tym i doświadczyć, jaki jest skutek. Czy zakup żelowej substancji, którą mogę pobawić się tylko jeden dzień, ma sens? Dziecko uczy się w ten sposób odpowiedzialności za rzeczy.
Warto też pamiętać o przysłowiowym wiaderku, podróżować z własnym zestawem do piasku, ale też nie robić tragedii, gdy gubi się łopatka czy grabki i trzeba to dokupić. Wiadomo, że idealnie byłoby, gdyby dziecko nie bawiło się plastikowymi grabkami, ale z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, że używa metalowych zabawek do piasku. Gdyby rzuciło taką zabawką w kolegę, byłby z tego duży problem…
Jesteśmy w takim momencie cywilizacyjnym, że większość z nas rozumie już, że warto uczyć dzieci ograniczania potrzeb. Jakie są Twoim zdaniem największe korzyści takiej postawy?
Rozmawiając z dziećmi o konsumpcjonizmie, niekoniecznie musimy nazywać tę postawę w ten sposób. Gdy ogląda się reklamy w telewizji, nawet małemu dziecku można wytłumaczyć, jaki jest ich cel, że chodzi o to, by dzięki nim kupować więcej. Dziecko dość szybko rozumie, co jest bajką, a co prawdziwą opowieścią. Przede wszystkim warto, by nauczyć dzieci analizowania własnych potrzeb, rozróżniać to, co jest nam naprawdę potrzebne a co jest nam wmawiane. To jest też problem dorosłych – rozumiemy, jak działa reklama, niby nie patrzymy na sklepowe półki, a jednak często mamy niezdrową relację z zakupami.
Kasia Wągrowska autorka bloga Ograniczam Się, na którym prowadzi eksperyment z życia generującego jak najmniej śmieci. W 2017 roku wydała książkę „Życie zero waste” (Znak). Jej misją jest edukowanie w temacie ekologii i śmieci oraz dążenia prowadzące do zmiany prawa odpadowego.
Rozmowa ukazała się w Magazynie „Dzieci” w 2019 roku.
Zdjęcie Marcus Spiske / Unsplash
Najnowsze komentarze